Tuesday, February 12, 2013

Gangster Squad. Pogromcy mafii



Kilka dni temu do sieci trafiła informacja, jakoby megawidowisko bazujące na komiksie Liga Sprawiedliwych znowu ugrzęzło w preprodukcyjnym bagnie. Dlaczego? Ano, scenariusz autorstwa Willa Bealla nie spodobał się producentom, którzy pełni empatii wywalili go do kosza. Najwidoczniej stracili zaufanie do scenarzysty, którego tekst do Pogromców mafii ich zdaniem przyczynił się do porażki finansowej tego gangsterskiego filmu. Osobiście ciężko było mi uwierzyć, w słabą formę produkcji Rubena Fleischera, który wcześniej dał światu takie perełki jak Zombieland czy 30 minut lub mniej. Z jednej strony dziwna sprawa, że po dwóch szalonych komediach przyszło mu zabrać się za kino sensacyjne, ale mając w pamięci niesamowite zwiastuny filmu, a także przypadek Rodrugueza, który co rusz skacze sobie pomiędzy obrazami akcji, a kiczowatymi bajkami dla dzieci, do kina wybierałem się spokojny. Ba, na seans zabrałem nawet tatę, który gustuje w tego typu produkcjach (im więcej krwistych momentów i im mniej fabuły, tym lepiej). Co wywnioskowałem z zapowiedzi, to to, że czeka nas pokaz rewelacyjnych efektów specjalnych oraz mocarnego aktorstwa (Sean Penn oraz Josh Brolin to klasa sama w sobie), a wszystko to w klimatach, których brakowało mi od czasu ukończenia gry L.A. Noire. Dajcie mi to, czego się spodziewam, a nie będzie mowy o jakimkolwiek rozczarowaniu. I jak wyszło?


Jeśli pamiętacie jeszcze moją recenzję remaku Pamięci absolutnej z Colinem Farrellem, być może kojarzycie główny zarzut, jaki miałem wobec produkcji Lena Wisemana – przerost formy nad treścią. Zdjęcia były śliczne, efekty dopieszczone, a i nawet samo aktorstwo potrafiło momentami ująć, jednak przez brak intrygującej historii oraz nadmiar efekciarskości w kilku momentach miałem ochotę pójść w kimę, albo zwyczajnie opuścić kino i zająć się czymś mniej meczącym, np. ciąganiem kamiennych bloków do budowy piramid. Jakkolwiek dobrze by się nie zapowiadał, Gangster Squad cierpi dokładnie na tę samą przypadłość, co film Wisemana. Fabuła jest względnie interesująca i gdyby tylko trafiła w ręce Scorsese, zapewne można by ulepić z niej zasługujący na Oscara, istny majstersztyk kina gangsterskiego. Oparta na faktach historia wyjętych spoza prawa policjantów, którzy zakładają własny oddział do brutalnie skutecznej likwidacji panoszącej się po mieście mafii, ma moim zdaniem olbrzymi potencjał, i choć koniec końcu nie brak jej zaskakujących oraz błyskotliwych momentów, jako całość wypada stosunkowo blado. Filmowi Fleischera nie pomogła też zapewne afera strzelaniny na premierze ostatniego Mrocznego Rycerza, przez którą fenomenalnie zapowiadająca się na trailerach sekwencja strzelaniny w kinie musiała zostać wycięta. Nie, żebym narzekał na niedomiar scen akcji.



Pogromcy mafii atutów mają kilka, i chociażby dla nich warto się tym filmem zainteresować. Po pierwsze – urzekający klimat. Przełom lat 20 i 30 w Ameryce jest niesamowitym okresem do umiejscowienia akcji, a nieustanne potyczki bezlitosnych gangsterów i policjantów, do których jakimś cudem nie dotarły jeszcze czeki od Ojca Chrzestnego, potrafią przykuć uwagę widza. Ruben Fleischer najwidoczniej zdawał sobie z tego sprawę, dlatego do miernej fabuły dorzucił całe mnóstwo mniej lub bardziej rozbudowanych sekwencji akcji, które dzięki wpadającym w oko zdjęciom oraz absolutnie genialnemu oświetleniu i kolorystyce, potrafią skutecznie odciągnąć od kulejącej opowieści. Sęk w tym, że nawet takie zabiegi czasami zwyczajnie nie wystarczają, a już na pewno, gdy widz przekłada nad wszystko inne ciekawie opowiedzianą historię, a od ryjących czapę momentów ma przecież Playstation i najnowsze Call of Duty. Wizualnie film zdecydowanie wychodzi przed szereg w porównaniu z konkurencją, ale to i tak nie powstrzymało moich opadających powiek, które bywają bardziej bezwzględnymi jurorami, niż Wojewódzki, Pierce Morgan i Simon Cowell razem wzięci. Jeśli podchodzicie do seansu zmęczeni po ciężkim dniu, zawsze istnieje szansa, że bez biurowego spinacza nie dotrwacie do napisów końcowych. A mimo wszystko warto, bo świetny finał oraz sceny z udziałem Seana Penna zdecydowanie zapadają w pamięci.


Zabawne, jak wiele potrafi wyciągnąć znamienity aktor z przeciętnego scenariusza. Rola Mickeya Coena, w którego wcielił się Sean Penn, jest tak wyśmienita, że bez mrugnięcia okiem wręczyłbym mu Oscara za postać drugoplanową (a Złotego Globa dorzuciłbym w pakiecie). Ta mimika, ten głos, ta stylówa – tak zimnego skurczybyka nie widzieliście w kinie już dawno, i aż przechodzą mnie ciary, gdy pomyślę, że ten sam aktor grał wcześniej ślamazarnego Kleinfelda w Życiu Carlita czy sympatycznego polityka Milka. Z bardziej znanych aktorów nieźle spisali się także Josh Brolin, Emma Stone oraz Giovanni Ribisi, choć jakby nie patrzeć, ich role nie były jakoś szczególnie wymagające. Zawiodłem się za to na Nicku Nolte oraz Ryanie Goslingu, który jakiś czas temu urzekł mnie w wyśmienitym Drive. Ten pierwszy chyba za bardzo wczuł się w swoją rolę, przez co naczelnik Parker wygląda jak żywcem wyciągnięty z Cartoon Network. Gosling z kolei po raz kolejny uderza ze swoją manierą, która drażni zwłaszcza w momentach, gdy jego postać powinna wyrażać jakiekolwiek emocje. Być może było to zagranie celowe, ale stoicko spokojny bez względu na sytuacje sierżant Jerry Wooters, jest tak nienaturalny, że mamy wrażenie, iż Ryan uczęszczał do tej samej szkoły aktorskiej, co Paris Hilton. Czasami śliczna buzia nie wystarcza. Wiem, co mówię xD



Obraz Fleischera w żadnym wypadku nie jest filmem złym, a i do średniaka sporo mu brakuje. Niestety, więcej niż 7 dać mu po prostu nie można – pomimo wyczucia estetyki operatora obrazu, klimatycznej scenografii oraz roli głównego złoczyńcy, po prostu zabrakło tu przysłowiowych jaj oraz czynnika, który mógłby zachęcić odbiorcę do ponownego seansu. Szkoda też, że twórcom nie przyjdzie nauczyć się na błędach, a przynajmniej nie w obrębie tej samej serii. Mimo iż żyjemy w dobie powszechnej sequelizacji, istnieje ogromna szansa, że Gangster Squad kontynuacji się nie doczeka. I nie jest to wcale kwestia zakończonego wątku, bo jak niejednokrotnie zdążyliśmy się już przekonać, nie było to nigdy problemem dla ułańskich wyobraźni amerykańskich scenarzystów. Film, mimo nienajgorszych recenzji, zawiódł w kwestiach przychodu, zatem producenci zapewne już na stałe odetną się od marki. Całe szczęście, że obędzie się bez cementowych bucików dla twórców… no, chyba. W każdym razie, nawet pomimo ewidentnych wad, Pogromcy mafii zdecydowanie warci są obejrzenia – a już na pewno, jeśli tęsknicie za produkcjami pokroju Wrogów publicznych, które w dzisiejszych czasach są prawie na wymarciu. Nie wypinajmy się na białego kruka, nawet pomimo jego drobnej łysiny i kilku połamanych piór.




ZONK





Source:


http://cinemacabra.pl/gangster-squad-pogromcy-mafii/






The News from http://warnryan.blogspot.com